Jako dziecko uwielbiałam tańczyć - gasiłam światła, nastawiałam głośniej muzykę w radiu lub magnetofonie, zamykałam oczy i pląsałam radośnie zapominając o całym świecie.
W szkole średniej chodziłam kilka miesięcy na kurs tańca latynoamerykańskiego. Miałam takiego wysokiego partnera, szczuplutkiego jak najcieńsza gałązka na drzewie, więc drżałam ze strachu wykonując konieczne akrobacje, że mi się biedaczek złamie i będzie wstyd, co trochę ograniczało moje swobodne oddanie się muzyce :)
Później był mój życiowy partner i nasz pierwszy wspólny taniec w jakiejś wrocławskiej restauracji, klubie z emerytami i rencistami. Człowiek zakochany to i miejsce i nasze umiejętności były nie ważne.
Po latach jednak zatęskniłam za tym dziecięcym samotnym tańcem.
Zaczęłam szukać tańców, których można się uczyć samej,bez drepczącego partnera w nieśmiertelnym "jeden na jeden" i w porywach szaleństwa "dwa na jeden" ;)
Tak odkryłam flamenco - taniec wielkich emocji i pasji, w których tak ważna jest postawa równa królowej i ubiór pełen kobiecości. Jutro jadę na drugą lekcję. Po powrocie postaram się podzielić wrażeniami.